Koło „przysłupów” znów się zaczęło dziać. Ostatnio. Wraca ten temat równolegle do cyklu nawiedzin, odwiedzin, wizyt i rocznic – ogólnie jakichkolwiek przyczynków do przypomnienia sobie, iż takie cuda na swym terenie posiadamy, cuda o jakich (w myśl tych wygłaszających te tezy), czy też możliwości związanych z ulokowaniem tychże na naszym terenie nawet nam się nie śniło
Temat dyskusji gra w tonie nieco histerycznym, z uwagi na niekorzystne działanie czasu w odniesieniu do średnio dwustuletniej materii budowlanej, czy też niebagatelnych – wręcz „kosmicznych” kosztów restauracji budynku, i niezmiennie oscyluje wobec dylematu „ratować czy dobić?”. Jeśli już – to za co? Za czyje? Można dodać jeszcze - „komu i po co?”.
Mówi się o domach przysłupowych jako o spuściźnie historycznej, historii, zabytkach, unikatach – czy wręcz „perłach”. Całkiem nieźle to brzmi – jak z daleka się słyszy. Bo z bliska, im bliżej, to w tym strumieniu coraz więcej szumów i trzasków.
Jak sięgam pamięcią, domy przysłupowe, łużyckie, nigdy nie były obiektem pożądania samym w sobie. „Łużyka” „się miało”, bo był od pokoleń, lub kupowało się za grosze „do remontu” od dzieci lub wnucząt tych, którzy to nie mieli chęci lub pieniędzy na utrzymywanie tegoż przy życiu ... Nie znam przypadku, by kupiono dom przysłupowy tylko dlatego że jest on przysłupowy, do tego jeszcze w celu zamieszkania tegoż i codziennego w nim życia. Myślę że to dlatego, iż ludzie już znali lepsze i wygodniejsze rozwiązania jeśli idzie o standard zamieszkania.
Domy przysłupowe zastane przez ludność przybyłą na te tereny po 1945 roku już były stare, raczej niewielu z przybyłych potraktowało fakt zamieszkania na tych ziemiach stanu jako stanu ostatecznego, żyjąc w poczuciu tymczasowości nie przejmowali się zbytnio tym w czym obecnie mieszkali – do tego trauma powojenna nie rodziła zbyt ciepłych uczuć do tego, co zostawili tu Niemcy.
I w związku z tym cała dbałość o tę substancję – zwłaszcza przysłupową, która w momencie zasiedlenia nowymi mieszkańcami już była w słusznym wieku – polegała często na dbaniu o to „aby na głowę się nie lało” - czyli często było to po prostu podstawianie naczyń pod przecieki, lub też przesuniecie łóżka w inny, suchy róg pomieszczenia. Ci mieszkańcy, którzy byli właścicielami takich domów starali się utrzymać swój dach nad głową w miarę swoich możliwości, przy okazji dostosowując budownictwo łużyckie do swoich potrzeb, wygody użytkowania i praktyczności. Więc motorową piłą powiększano otwory okienne, wymieniano i podwyższano stropy, spróchniałe belki zastępowały podmurówki z cegieł, a często całe szachulcowe ściany były wycinane i w te miejsce murowano ściany w tradycyjny sposób. Do tego całość ocieplano styropianem i tynkowano
szarą nakrapianką przy użyciu miotełki z gałęzi i tynkarzy ze wschodu, lub też jak obecnie - w modnych pastelowych kolorach. Dom stawał się bardziej przestronny, jasny, cieplejszy, przede wszystkim nie groził zawaleniem. To są przykłady tego, co ludzie od swoich domów, mieszkań – i od życia oczekują. Dlatego też kiedyś z jaskiń przeszli do szałasów, a z szałasów do lepianek. I tak dalej.
Cały rejwach o przysłupy toczy się tak naprawdę o kilka chałup w obrębie dwóch ulic Bogatyni. Koszt restauracji jednej sztuki wyraża się już nawet nie w setkach tysięcy, od miliona startuje jak wiadomo. Oczywiście pytania – co po? Czyli po co? Jeśli do zamieszkania - to dochodzi kwestia doboru lokatorów (o czym dyplomatycznie się nie wspomina na głos) – kosztów utrzymania czy wręcz odsprzedania prywatnemu właścicielowi zobowiązującemu się do utrzymywania budynku w stanie zastanym. Ostatnia niezwieńczona transakcją licytacja domu przysłupowego pokazała, że jak wspomniałem – nikt się na takie „atrakcje” nie rzuca, nawet za tak nieduże pieniądze. Do niedawna, kiedy to „przysłupami” raczej nikt sobie głowy nie zawracał, a nawet na rękę było to, że nabywcy takiego budynku przystosowali go sobie do własnych potrzeb i nie narzekali na brak lokum, dom taki zostałby sprzedany „na pniu” i to za cenę wyższą od wyjściowej. Teraz pod czujnym okiem i nadzorem konserwatora zabytków mógłby się stać perełką na miarę karczmy vis-a-vis szkoły „Jedynki”...
Jak widać, i jak powiedziano - „sytuacja jest schizofreniczna”. Burzenie to środek najprostszy, restauracja – najdroższy. Jest jednak jeszcze trzecia droga - „odtworzenie na styl”. Już taki jeden budynek w Bogatyni stoi. Wybudowany jest w technologii tradycyjnej, jednak wykończeniem elewacji nawiązujący bardzo wiernie do domu przysłupowego, na pierwszy rzut oka nie do odróżnienia. Myślę że jest to jedyne sensowne rozwiązanie, jeśli taki warunek został by ustalony w odniesieniu do domów w złym stanie technicznym – sprzedały by się bez problemu. Do tego nowy właściciel nie wyciągałby rąk po pomoc. Wystarczy mądrze ustalić i nie przeszkadzać. Skoro jeden już został tak wybudowany – to znak, że jest to możliwe.
Mowa o Bogatyni jako stolicy domów przysłupowych które przyciągną tu w przyszłości tabuny ciekawskich jest tak samo sensowna jak pomysł tworzenia ośrodka sportów zimowych pod Guślarzem. Niby pomysł niegłupi – ale nie do końca sensowny. W odległości kilkunastu kilometrów od granicy mamy dziesiątki takich domów w otoczeniu w jakim istniały od lat, w swoim naturalny środowisku, zintegrowane z otoczeniem – do tego z bazą turystyczno – noclegową. Strojenie na siłę i za wszelką cenę miasta, z którego w ostatnich latach wyrwano ciężkim sprzętem wiele zabytkowych elementów industrialnej jego historii, gdzie doklejanie do zabytków przybudówek o urodzie pudełka po butach nie budzi wątpliwości jest jak przypinanie bukieciku do kufajki. Gwoździem.
Pitfall
punktpotrojny.blogspot.com