W sylwestrowy poranek wracamy do wakacyjnej podróży rowerem z Porajowa do Budapesztu. Prawie 800 kilometrów na dwóch kółkach i (zaległa) relacja z wyprawy.

 

1) PORAJÓW - PARDUBICE

Wieczorem przeszedł niewielki deszcz więc nie przeszkodziło to wskoczyć na rower i zacząć krótki "Urlop 2017". Przez Hradek nad Nysą, Chrastave, Liberec i Turnov jedzie mi się bezstresowo. Od Turnova w kierunku na Jićin trzeba zachować czujność. Na odcinku ok. 25 km jedzie się mało komfortowo przez ciągły ruch TIR-ów, których jest cała masa. Z prawej strony mijam zamek "Trosky" i tzw. "Czeski Raj". Żadnych większych podjazdów,jedzie się płynnie. W mieście rozbójnika Rumcajsa (Jićin) kieruję się najpierw do punktu informacji w centrum. Dostaję mapę ze wskazówkami jak mam się kierować dalej (miasto okazuję się mega łatwe do przejechania),ale najpierw szybkie zwiedzanie centrum. Dla rodziców z dziećmi - raj! Wszędzie bajkowe postacie Rumcajsa i Hanki. Ceny za to powalające... Za małego loda 50 koron! Już w bocznej uliczce 15 koron i o wiele lepsze. Pamiątek z Rumcajsem cała masa. Ruszam dalej. Droga wiedzie przez wioski, minimalne wzniesienia i błyskawicznie pęka przejechanych 100 km. Do Pardubic zostaję ok. 50 km które pokonuję bez żadnych przygód. Będąc już w mieście odbijam do niedalekiej miejscowości Raby, gdzie jest ciekawy zamek do zobaczenia. Potem powrotna jazda na camping w Pardubicach oddalony od centrum miasta ok. 1 km. Cena znakomita - 80 koron. Rozbijam namiot i czas na pierwszy skromny posiłek. Podczas jazdy tylko pragnienie mi doskwierało i chyba z 5 l wody wypiłem pierwszego dnia. Upał zrobił swoje. Obok campu jest popularny park linowy i wieczorem jakaś orkiestra do późna przygrywała. Ciężko było zasnąć.

2) PARDUBICE - BRNO

Z samego rana wyruszam na Brno. Po drodze szybciutko przez rynek a potem obok stadionu piłkarskiego II ligowego zespołu FK Pardubice. Po wyjechaniu z miasta po kilkunastu kilometrach zaczynają się Góry Żelazne (jak podaję Wikipedia mają powierzchnię 748 km kwadratowych,ze średnią wysokością 480 m, najwyższe wzniesienie z kolei to 697 m). Jestem szczęśliwy gdy docieram do tabliczki z informacją że jestem kilkadziesiąt metrów od najwyżej położonej knajpy w tych górach. Teraz gdy złamałem w końcu szczyt mam przed sobą zjazdy i od razu morale idzie w górę. W tychże górach infrastruktura dla turystów elegancka. Mijam ich zresztą dużo (na rowerach i pieszo). Po zjechaniu z gór droga się trochę wypłaszcza i na ok. 20 km przed Brnem znów wpadam na drogę którymi gnają wielkie ciężarówki. Na szczęście ja odbijam po kliku km w inną drogę i zaczynam szukać mojego campingu ulokowanego przy tamie które tworzy wielkie jezioro zaporowe. Znajduję i... pusto. Zamknięte. Jest godzina 18.30 więc nie ma powodów do zmartwień. Poszukam innego noclegu. 500 m dalej nad samym jeziorem znajduję klub siatkówki plażowej, który reklamuję się przy wjeździe banerem informującym o możliwości przespania się. Wchodzę do baru, kelnerka woła właściciela i szybko dopełniamy formalności i za 200 koron (ze śniadaniem) dostaję 3-osobowy pokój tylko w moje władanie. Rewelacja. W barze mają rewelacyjne jedzenie (gulaszowa mmm,pychota). W pokoju widok na jezioro. Lepiej już dziś nie trzeba. Wieczorem obowiązkowo próbuję lokalne piwo. A w klubie tym za kilka dni miały się odbyć międzynarodowe zawody i widać już było małe przygotowania.

3) BRNO - BRATYSŁAWA

Do głównego miasta Słowacji z Brna nie jest daleko (lekko ponad 120 km), ale ja "musiałem" zrobić sobie bonusowo 24 km zanim się wydostałem... Rano po śniadaniu ruszam do centrum (bardzo fajne), a przed kościołem spotykam np. różowy czołg! Po mieście poruszanie się na rowerze nie stanowi problemu, ale wyjechać to koszmar... Stąd te bonusowe kilometry. Upał niemiłosierny, ale robię tylko jedną pauzę (nie licząc oczywiście przerw na gaszenie pragnienia). Gdy docieram do Bratysławy temperatura pokazuję 36 stopni! GPS pokazuję mi też że do campingu "Zlate Piesky" mam jeszcze kilka dobrych kilometrów. Póki co kieruję się do centrum. Po drodze mijam hostel... Szybka decyzja, wbijam do niego. Miejsce jest, rower można schować i 18 euro to wszystko kosztuję. Nie wybrzydzam. W pokoju mam Anglików, Norwegów, Duńczyków i jedną Japonkę. Krótko mówiąc wieczorem będzie wesoło. Po ogarnięciu się ruszam pieszo do centrum. Zwiedzam m.in. ogrody prezydenta (otwarte dla publiczności do godz. 19 każdego dnia), zatapiam się w wąskie uliczki starego miasta, jedzenie, piwo. Tylko na zamek królewski jakoś już nie mam ochoty się wspinać (3 dni w "siodle" zrobiły swoje). Jak dla mnie za wysoko on był tego dnia. Po powrocie do hostelu w ogródku piwnym następuję mała integracja przy piwku. Ekipa wieczorem idzie w miasto. Ja zostaję – wiadomo, rano trzeba wstać.

4) BRATYSŁAWA - GYOR

Gdy ekipa imprezowa odsypia trudy nocy ja się szybciutko zwijam, w recepcji dostaje jeszcze 1 l wody i w drogę. Bratysława jeszcze śpi i ruch jest minimalny. Pytam tylko jeszcze patrol policji o drogę w kierunku rzeki i w końcu docieram na most, a pod nim Dunaj! Przejeżdżam po wspomnianym moście, skręcam w lewo i jestem na drodze rowerowej Wiedeń-Bratysława-Budapeszt! Po kilkunastu kilometrach docieram do elektrowni wodnej "Gabćikovo". Warto zobaczyć i przejechać 45 km wybudowaną groblą wzdłuż Dunaju po której mogą jeździć tylko rowerzyści i... ochrona obiektu. Rzeka jest przepotężna i robi niesamowite wrażenie. Gdzieś na grobli niestety rozcinam oponę, a co za tym idzie za chwilę nie wytrzymuję i dętka. Mam zapasowe ale najpierw kleję uszkodzoną, ale po kliku km nie wytrzymuję, więc nie ma co oszczędzać i trzeba dać nową i jechać wolniej i ostrożniej przez wzgląd na oponę. Po kilku km znów łapię gumę tym razem w tylnym kole... Ilość wyrazów na k... i p... była przeze mnie wyrzucana z prędkością karabinu maszynowego... Trzeba ściągać namiot, śpiwór,sakwy i znowu zmieniać. Elektrownia "Gabćikovo" za mną a przede mną ok. 15 km do granicy z Węgrami. A tam znak informuje mnie żebym jechał odcinkiem znów z TIR-ami. Na szczęście krótkim. Przemykam granicę a tam po 500 m zakaz jazdy dla rowerów... ale jest ścieżka rowerowa w lewo ode mnie. Ścieżka cudo i kończy się po 100 m... Jestem w polu. Teraz już tylko GPS ratuję sytuację i polnymi dróżkami docieram do wioski o niewymawialnej nazwie (Vamosszabadi). W pierwszym sklepie chcę kupić wodę i coś na ząb ale niestety nie można płacić kartą, a euro ekspedientka nie chcę przyjąć (w sumie dziwne biorąc pod uwagę bliskość granicy). Jadę dalej i trafiam na bar. Parkuję swój rower i z lokalu wychodzi jeden gość. Patrzy zdziwiony na rower i moje czarne (od wymian dętek) dłonie i zaczynamy małą pogawędkę (w jęz. ang.). Okazuję się, że to szef tego baru i od razu zaprasza do środka i przynosi odpowiedni środek chemiczny żebym mógł doszorować moje ręce. Tam dla miejscowych jestem atrakcją dnia. Tłumaczą że byli już tutaj na rowerach Szwajcarzy i Austriacy ("ale ich nie lubią"), ale w końcu doczekali się Polaka! I jak tu się z nimi nie napić piwa (były trzy) za przyjaźń polsko-węgierską?! Żona szefa "zmusza" mnie do obiadu i oboje dzielą się swoimi wrażeniami z zimowego urlopu w Zakopanem (aha, właściciel wymienia mi też 50 euro po znakomitym kursie). Robi się późne popołudnie, żegnamy się serdecznie i ruszam do oddalonego o 8 km miasta Gyor (wym. Djur). Internet pokazuję mi że są tam dwa sklepy rowerowe i chcę jeszcze kupić oponę i dętki. Pierwszy sklep zamknięty za to w drugim kupuję wszystko co potrzebne i kieruję się do centrum. Tradycyjnie najpierw do punktu informacyjnego po plan miasta i zapytać o campingi (nie miałem w planie noclegu w Gyor, ale opona i dętki trochę pokrzyżowały plan). Znajduję kemping 1 km od centrum i postanawiam opłacić dwie noce żeby wypocząć i zwiedzić miasto). Kamping mały, ale na poziomie. Moimi sąsiadkami okazują się dwie Francuzki (studentki medycyny z Paryża). Przyleciały ze swoimi rowerami samolotem do Wiednia i Dunajską ścieżką rowerową też jadą do Budapesztu. Trochę im pomagam w wytyczeniu trasy bo język węgierski to jednak "czarna magia". I tak przy wspólnym grillu i winie mija dzień. Francuzki ruszają rano a w planie mają zostawić swoje rowery na ulicy w Budapeszcie, bo targać je z powrotem do Paryża nie maja ochoty... Faktem jednak, że rowery to były stare rupiecie z dwoma biegami. A droga z Bratysławy do Gyor płaska, rekordy życiowe można bić.

5) GYOR

Cały ranek i popołudnie spędzam na mieście. Centrum i okolice potrafią zachwycić. Jest gdzie chodzić i zwiedzać. Ja regeneruję siły nie oszczędzając na dobrym jedzeniu i węgierskim piwie. W końcu to urlop. Węgrzy ultra pozytywnie nastawieni do Polaków. Oczywiście obowiązkowe zakupy magnesów itp. dla znajomych, a marketach sporo polskich produktów. Wieczorem zachodzę jeszcze do jednej knajpy i z miejscowymi oglądam mecz.

6) GYOR - TATA

Ranek wita mnie słońcem i wyruszam dalej. Gyor jest miastem fajnie oznakowanym dla rowerów i bez komplikacji wyjeżdżam z niego. Droga czasami wiedzie główna trasą,czasami wioskami a także 8 km szlak przez pole. Z lewej, z prawej zboże, a jakiś "cudak" wykreślił trasę środkiem. Po kilkudziesięciu kilometrach docieram do historycznego miasta Tata, gdzie jest potężny zamek. Rynek również piękny! A ja na rogatkach miasta zaliczam następny kamping, tym razem z kompleksem wodnym. Co ciekawe otwarty tylko do godz. 18. Zostają zamknięte wszystkie bary na terenie ośrodka i brama jest zamykana. Zostają tylko mieszkańcy campu. Obok jest też warty uwagi ogród botaniczny. Cisza i spokój. Trafiłem tam w odpowiednim momencie bo zerwała się gwałtowna burza (krótka bo ok. 20 min) ale lepiej już wtedy być w namiocie jak w polu...

7) TATA -BUDAPESZT

Do Budapesztu nie jest już daleko. Rano na spokojnie śniadanie, szybka wizyta w centrum po pamiątki, jeszcze raz imponujący zamek i do przodu. Następne miasto po drodze to Tatabanya. Kiedyś miasto górnicze, dziś kopalnie zamknięte ale sytuację ratuję trochę strefa przemysłowa gdzie jest kilka fabryk. Odwiedzam stadion III-ligowego dziś klubu (w czasach świetności Banyasz (Górnik) Tatabanya grał nawet i w europejskich pucharach). Teraz już prosto do stolicy. Zaczynają się pierwsze górki i podjazdy, ale żadnych strasznych wzniesień nie ma. Szlak rowerowy jest wytyczony kilka-kilkadziesiąt metrów od drogi szybkiego ruchu. Raz z prawej, raz z lewej. Od czasu do czasu trafi się jakaś wioska. W pewnym momencie wydaję mi się, że zgubiłem drogę, zatrzymuję się żeby odpalić GPS, a za mną podjeżdża i zatrzymuję się patrol węgierskiej policji i od razu pytają czy w czymś pomóc. GPS już nie jest potrzebny. Na normalnej mapie pokazują mi gdzie mam skręcić i życzą powodzenia. Jeszcze kilkanaście kilometrów i w końcu docieram do Budapesztu! Cel osiągnięty! Budapeszt dla rowerów również przyjazny. Prawie wszędzie wytyczone ścieżki. Ale żeby odnaleźć swój camp to teraz już beż GPS się nie obejdzie. Miasto jest przeogromne! Docieram do kempingu (tylko dla motocyklistów i rowerzystów). Nieduży rodzinny camp, 30 min. pieszo od centrum. Po prostu troszkę większy ogród został zaadoptowany pod turystkę i dlatego dla aut naprawdę nie ma miejsca. W środku ekipa z Niemiec szykująca się powoli do wyjazdu i dwie ekipy z Polski(jedni z Górnego Śląska, drudzy z Gdańska). Wbijam w "Polski Sektor". Wychodzę po drobne zakupy a po powrocie zapoznaję się z rodakami (ekipa Gdańska, z którą do dziś mam kontakt przez FB, wracała akurat z imprezy dla motocyklistów, a po drodze postanowili zwiedzić i Budapeszt).

8) BUDAPESZT

Czas zwiedzania. Ruszam do centrum. Sama architektura niektórych budynków już powala. Obieram sobie za cel Zamek Królów górujący nad Dunajem. Fantastyczne wnętrze i widoki z murów. W środku placu na zamku rzeźbienia fontanny powodują że szczęka opada. Na zamek można się dostać pieszo (mój wybór) lub wagonikiem (duża kolejka). Z zamku rozpościera się również widok na węgierski parlament. Zwiedzam stolicę praktycznie cały dzień. Budapeszt nie może się znudzić. A przy okazji doświadczam kolejnego pozytywnego podejścia Węgrów do Polaków. Po mieście jeżdżą autobusy wycieczkowe i oczywiście pracownicy nagabują turystów na przejazd. Mi też zaproponowano wycieczkę po mieście za 20 euro (jeśli dobrze pamiętam teraz). Mówię: "No, thanks". No i od razu pytanie skąd jestem... "ooo jak z Polski to za 8 euro". Za tę sumę dałem się namówić i było warto. Jako fan piłki nożnej zaliczam oczywiście też stadion Ferencvarosu Budapeszt. Wczoraj zajechałem tam tylko rowerem na krótko i było wszystko zamknięte. Dziś to co innego. Wieczorem na campie ze Stanisławem z Gdańska oraz jego żoną przy winie dzielimy się wrażeniami z naszych wojaży.

9) POWRÓT

Wieczorem przez Budapeszt przechodzi burza ale rano nie ma już po niej śladu, a ja po śniadaniu pakuję się i jadę na dworzec główny (10 min. rowerem od campu), gdzie mam pociąg powrotny. Trasa wiedzie z Budapesztu do Pragi przez Pardubice, gdzie wysiadam i po godzinie mam pociąg do Liberca a tam wiadomo prosto do Hradka. Urlop krótki ale udany. Do Budapesztu na pewno wrócę (najlepiej na dłużej). W tej krótkiej relacji nie zdążyłem oczywiście wszystkiego opisać ale mam nadzieję że i tak zaciekawi fanów dwóch kółek. A dla mnie jest jasne że nie zamieniłbym tych 9 dni na rowerze na urlop w 5 gwiazdkowym hotelu. Aha, jeszcze jedno info: na rowerze podczas tej podróży pokonałem 762 km. Do następnego!

Inne rowerowe podróże:

Podziel się ze znajomymi!

W celu zapewnienia jak najlepszych usług online, ta strona korzysta z plików cookies.

Jeśli korzystasz z naszej strony internetowej, wyrażasz zgodę na używanie naszych plików cookies.