Nie tylko były burmistrz Bogatyni chciał kupować głosy podczas wyborów, ale była również "druga grupa polityczna". Ustalenia Gazety Wyborczej są wstrząsające. Miasto miało być prywatne.
Kilka dni temu przedstawialiśmy najnowsze ustalenia prokuratury w sprawie Andrzeja G. (vide Jest akt oskarżenia przeciwko Andrzejowi G. I 29 innym osobom). Prokuratura ustaliła, że były burmistrz wraz ze swoimi współpracownikami wydał ponad 200 tys. zł na zakup głosów wyborczych. Płacono 50 zł za głos oraz alkoholem, w zamian za oddanie głosów na siebie, w związku z kandydowaniem na stanowisko burmistrza Miasta i Gminy Bogatynia. Pieniądze pochodziły z fikcyjnych premii wypłacanych w bogatyńskich spółkach komunalnych: GPO i BWiO. W sumie zarzuty otrzymało 29 osób. W dalszym ciągu prowadzone jest śledztwo m.in. przeciwko Andrzejowi G. i innym osobom. Andrzej G. w dalszym ciągu posiada w nim status podejrzanego. W zakresie, dotyczącym Andrzeja G., w tym roku planowane jest zakończenie postępowania i skierowanie aktu oskarżenia do właściwego sądu.
Nowe światło na sprawę rzuca Gazeta Wyborcza w artykule Ujawniamy, jak działała mafia w Bogatyni. Za pieniądze podatników kupowano głosy w wyborach. Oprócz opisywanych działań według ustaleń prokuratury inicjowanych na korzyść Andrzeja G. działała również druga grupa. Był sekretarz i bliski współpracownik Andrzeja G. poparł innego kandydata - byłego wiceburmistrza. Jak podaje "Wyborcza" pertraktował z gangsterami, aby pomogli wesprzeć konkurenta. Ten miał nie wiedzieć o domniemanych działaniach sekretarza. Były wiceburmistrz zapewniał "Wyborczą", że o rozmowach sekretarza z przestępcami nie miał pojęcia i dowiedział się w 2023 roku. - Czuję się, jakby mnie żona zdradziła - skomentował "Gazecie". Skruszony gangster, nagrywał rozmowy. Z cytowanych w "Wyborczej" stenogramach rozmów możemy np. usłyszeć, że "(...) chociaż byśmy mieli to miasto spalić, to musimy to ugrać." Mówi się również o stanowiskach w "wodociągach", zwolnieniu 200 osób "na bruk". Jak napisała "Wyborcza" skruszony gangster maiła wyłożyć pieniądze na kupowanie głosów. Gazeta podaj, ze podobny proceder mógł również przebiegać w 2010 roku. Andrzej G. pierwszy raz starał się wtedy o reelekcję. - Każdy, kto chciał zarobić, musiał zrobić zdjęcie wyborczej kartce ze "skreślonym" nazwiskiem Andrzeja G. Dilerzy stali pod lokalami wyborczymi, a za każde zdjęcie dawali 50 zł lub równowartość w narkotykach - możemy przeczytać w artykule.