Historia wydaje się nieprawdopodobna, ale wydarzyła się naprawdę. Zapraszamy do przeczytania relacji Mateusza Gątkowskiego, który wraz ze swoim kolegą Wojciechem Szewcem (pomysłodawcą eskapady) postanowił przejść wzdłuż południowej granicy Polski. Oboje są związani z z Klubem Wysokogórskim w Lubinie. Już niedługo wybiorą się na kolejną wyprawę. W sierpniu organizują wyprawę na Pik Lenina w Kirgistanie. Więcej informacji na ten temat na stronie wyprawy (7134 m Expedition 2011) na facebooku. Jak Mateusz i Wojtek przeżyli sierpniowy pobyt w Bogatyni? Zapraszamy już do obszernej relacji
Jako, że jesteśmy związanymi z Klubem Wysokogórskim w Lubinie wielbicielami gór, gdy tylko Wojtek, w ramach wakacyjnego oderwania się od pisania doktoratu na emigracji (UK i Francja) zaproponował, by przejść wzdłuż południowej granicy Polski, zgodziłem się i zapaliłem do pomysłu natychmiast.
Wyruszyliśmy z Lubina o świcie 7 sierpnia w stronę Sieniawki na granicy polsko-niemieckiej, skąd ruszyliśmy o 7 rano w strugach narastającego deszczu. Nysa Łużycka już o tej porze dnia niosła bardzo dużo wody i koryto rzeki było wypełnione. Skupieni na swoim celu nie zwróciliśmy jednak specjalnej uwagi na deszcz i odziani w peleryny ostro ruszyliśmy przed siebie omijając trójstyk i kierując się w stronę Hradka. W Hradku powódź dorwała nas po raz pierwszy, musieliśmy wielokrotnie zmieniać trasę, bo rzeka zalała naszą drogę. W pewnym momencie, gdy szliśmy drogą wzdłuż koryta rzeki, rzeka zaczęła wylewać i musieliśmy biec uciekając przed podnoszącym się poziomem wody. Ucieczka w góry nie rozwiązała problemu, gdyż opady były tak intensywne, że całe stoki, łąki spływały dwucentymetrową warstwą wody, od samego grzbietu. Przedzierając się przez szlaki w takich warunkach, w wodzie po kostki, chwilami nawet po kolana, gonieni byliśmy przez kolejne burze, które przetaczały się nad naszymi głowami, omiatając nas niezbyt częstymi, ale bardzo efektownymi piorunami.
Po tym gdy piorun uderzył kilka razy dość blisko nas stwierdziliśmy, że należy sięgnąć po zdrowy rozsądek i że nie mamy powodu by tak ryzykować. Postanowiliśmy przejść do Polski i tam przeczekać powódź, tym bardziej, że przed nami było wejście w Góry Izerskie, gdzie z racji ich wybitności ryzyko porażenia piorunem było jeszcze większe. Po skonsultowaniu z mapą postanowiliśmy przebić się przez zieloną granicę w stronę Jasnej Góry i stamtąd dotrzeć do Bogatyni, gdzie mieliśmy opcję przeczekania lub powrotu do Lubina na 2 dni by wyschnąć i pozwolić wodzie opaść. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w Jasnej Górze odkryliśmy zerwane drogi i zalaną wieś, a napotkani ludzie poinformowali nas, że Bogatynia jest pod wodą i że nie mamy szans się wydostać. Złapaliśmy jakiegoś rozpaczliwego stopa do Bogatyni, gdzie informacje potwierdziły się. Byliśmy odcięci od świata. Za nami zalane Czechy, przed nami Bogatynia przecięta na pół rwącą rzeką, która jeszcze kilka godzin wcześniej była niewinnym strumykiem, na wschodzie Frydlant pod wodą. Wyspa w środku Europy.
Chcąc nie chcąc zainstalowaliśmy się we wskazanym przez miłą panią ośrodku OSIR, gdzie był punkt pomocowy, po wyspaniu się i wyschnięciu zaproponowaliśmy swoją pomoc, skoro i tak mieliśmy pozostać tam przez przynajmniej dwa dni. Zostaliśmy bardzo dobrze ugoszczeni przez szefa OSIR-u - Konrada Wysockiego, który wskazał nam gdzie możemy się udać, jeśli chcemy się zaangażować w akcję. W niedzielę po Mszy Św. udaliśmy się na drugą stronę miasta do szkoły nr 3, gdzie był główny punkt pomocowy dla poszkodowanych przez powódź. Centrum miasta było zrujnowane, muł zalegał na wszystkim, asfalt był zerwany i wywrócony na drugą stronę jak kartka papieru, mosty pozrywane, dziury w drogach miały po 2-3 metry głębokości i wystawały z nich tylko pozrywane rury wodociągów, wyremontowanych w tym samym roku. W mieście na ścianach domów znaleźć można było wraki samochodów, które rzeka ciągnęła ze sobą przez kilkaset metrów lub nawet parę kilometrów by porzucić je w końcu gdzieś w centrum zmięte jak aluminiowe puszki po coli. Odnotowywano przypadki samochodów, które zmiecione zostały z Markocic nad granicą czeską na drugi koniec Bogatyni. Największe jednak wrażenie robiły zawalone domy, z których pozostawała jedynie połowa konstrukcji. Rzecz zupełnie abstrakcyjna – dom w przekroju, jak na prospekcie architektonicznym, tylko, że to nie były żarty, tam mieszkali ludzie.
W „trójce” zostało nam szybko przydzielone przez Stanisława Tokarczuka o pseudonimie „Tomek” rozładowywanie transportów z darami. „Tomek” z wielkim poświeceniem próbował koordynować pracę „trójki”, by jak najsprawniej organizować pomoc, warto podkreślić tu, że stał się on od początku akcji samoistnym szefem i radził sobie wyśmienicie. Duże wrażenie zrobiło na nas zaangażowanie większości pracujących w tym punkcie ludzi, pracowaliśmy ramię w ramię z nauczycielami szkoły – m.in. WF-istą Andrzejem „Walusiem” Walczakiem, z radnymi: z Pawłem Szczotką, czy Markiem Michalskim przez kilka dni i dopiero pod koniec dowiedzieliśmy się, że nie są oni przeciętnymi mieszkańcami miasta, ale przedstawicielami władz. Z Markiem Tomalą jeździliśmy do okolicznych wiosek, gdzie przechodziliśmy wpław przez rzekę niosąc niezbędne materiały domostwom odciętym od drogi. Zostaliśmy w Bogatyni jako wolontariusze do środy. Przez 3 dni pracowaliśmy razem z wojskiem i strażą pożarną, jeździliśmy po zniszczonych terenach, roznosiliśmy towary pierwszej potrzeby, rozładowywaliśmy 40-tonowe tiry z wodą i darami. Pomagaliśmy ogarniać chaos. We wtorek wieczorem było jasne, że sytuacja staje się powoli opanowana i teraz już po prostu konieczna jest systematyczna praca nad odbudową miasta, a nie pospolite ruszenie. Postanowiliśmy, więc ruszyć dalej i kontynuować wyprawę. Byliśmy już dobrze wykarmieni, dzięki kateringowi dla wolontariuszy, wysuszeni, dzięki noclegowi w OSIR, wiec mogliśmy spokojnie ruszyć dalej.
Z najciekawszych i najbardziej poruszających momentów akcji był dla nas wieczorny objazd z wojskiem zniszczonych terenów i rozdawanie towarów pierwszej pomocy (za zabranie nas dziękujemy plutonowemu Dądziło). Mogliśmy wtedy zobaczyć ogrom zniszczeń. Przejazd w nocy na naczepie wojskowego Stara przypominał bardziej przejazd transportu podczas wojny w Afganistanie, a nie wakacje w Polsce. Pracowało nam się bardzo dobrze i zostaliśmy wspaniale podjęci przez ludzi z Bogatyni, gdyby nie tragiczne okoliczności, moglibyśmy z czystym sumieniem powiedzieć, że z taką ekipą można się przednie bawić.
Z Bogatyni ruszyliśmy przez Markocice do Albrechtic przez góry do Hejnic – największego katolickiego sanktuarium w Górach Izerskich, swego czasu ważnego miejsca w cesarstwie austrowęgierskim. W Hejnicach poznaliśmy Polaka – księdza z Legnicy, Jacka Wszołę, który opowiedział o tym jak wygląda życie katolickiego księdza w Czechach. Następnego dnia przeszliśmy głównym grzbietem gór Izerskich poprzez Jizerkę do Harrachova. Po raz kolejny nieprzyjemnie nas zaskoczyło nastawienie Czechów i brak typowo schroniskowej infrastruktury, w górach stoją po prostu hotele, drogie hotele. Skończyliśmy błąkając się w ulewnym deszczu, szukając noclegu w Harrachovie, uratowani jakimś dziwnym trafem przez Białorusinów, którzy przenocowali nas w jakiś budach wyglądających raczej na squat, ale widocznie funkcjonujących jako noclegownia. Wreszcie poczuliśmy stary dobry wschodni klimat! Piątek był dniem przejścia przez Karkonosze. Narzucaliśmy sobie cały czas silne tempo – takie było założenie przejścia, w miarę na lekko, ostro do przodu, bez wytchnienia. Codziennie wypijałem blisko 4 litry płynów, 2 litry wody i 2 litry izotoniku, by nie stracić zbyt dużo soli mineralnych. Przez Lucni Bouda znów złapała nas ostra burza, nie mając wyboru parliśmy do przodu wprost w przewalającą się nawałnicę, która oczywiście skończyła się chwilę przed dotarciem do schroniska. Wojtek mógł najwyżej wykręcić skarpetki, ja napiłem się mleka i ruszyliśmy dalej. W nadziei na jakiś nocleg za Śnieżką porzuciliśmy Dom Śląski, przeskoczyliśmy Śnieżkę i zbiegliśmy (dosłownie) stronę Rużohorek. Niestety napotykane po drodze budy zaskakiwały nas swoim obłożeniem i kosmicznymi cenami. W końcu zatrzymaliśmy się w przyzwoitej Horskiej Boudzie Mila (250 Kč za noc), gdzie humory podreperowało nam domowej roboty piwo. Dzień był dość intensywny – 32 km, 1700m przewyższenia w górę i 1400 m w dół.
Kolejnego dnia ruszyliśmy w stronę Gór Jastrzębskich, które zrobiły na mnie wyśmienite wrażenie, dotarliśmy tam już późnym wieczorem i oglądaliśmy ich łąki i łagodne stoki w czerwonym świetle słońca chylącego się do zachodu. Przepiękny widok, urocze miejsca! Noc spędziliśmy w bardzo przyjemnym miejscu – Paseka nad Radvanicami, następnego dnia (15.08) po moich wyczynach nawigacyjnych i pomyleniu czerwonego szlaku rowerowego z turystycznym („ciebie to k... gdzieś samego puścić” jak to Wojciech skomentował), przez Radvanice, Teplice, Skalne Mesto dotarliśmy do Broumovskich Sten. Warto w tym miejscu podkreślić doskonale utrzymaną przez braci Czechów sieć połączeń kolejowych. Utrzymaną, a nie stworzoną, bo my na swoich terenach mieliśmy taką samą, tylko zostało to zaprzepaszczone przez nasze dumne PKP, podczas gdy w Czechach w okolice Karkonoszy i Sudetów nadal można dotrzeć ładnymi, małymi i schludnymi pociągami.
Broumovskie Steny to bardzo ciekawe pasemko skał (ok 10km długości), pomijane często przez turystów z racji Gór Stołowych i Błędnych Skał na wschodzie i Skalnego Miasta na zachodzie. Ja sam byłem tam pierwszy raz i uważam przejście ich za bardzo ciekawy, w miarę wymagający (ciągle góra, dół) i piękny kawałek szlaku. Połączenie tego szlaku z przejściem przez Jastrzębskie Hory, może dać niezmiernie satysfakcjonującą dwu (dla tych, co lubią się zmęczyć) – trzy (dla bardziej wyluzowanych) dniową wycieczkę.
Po minięciu Broumovskich Sten przeszliśmy polską granicę po zmroku nowopowstałym szlakiem w kierunku schroniska Pasterka. Kiedyś w tym samym miejscu szlaki raczej zamykano, a próby przekroczenia granicy nagradzane były serią z kałasznikowa przez gościnnych żołnierzy polskich bądź czechosłowackich i te czasy jeszcze pamiętam... W takich momentach trudno nie zadumać się nad cudem historii, który przydarzył się za naszego żywota. W Pasterce przywitał nas klimat polskiego schroniska, uśmiechnięci młodzi ludzie, miejsce na podłodze na materacu za 12 złotych i dobre piwo. Schronisko zostało przejęte przez grupę ludzi, którzy dodali mu wigoru i rozwijają ciekawą i dobrą bazę turystyczną pod Strzelińcem. Stąd niestety musieliśmy wracać do Lubina, następnego dnia zeszliśmy do Radkowa, gdzie serią autostopów dojechaliśmy do Nowej Rudy, skąd odebrała nas moja siostra, która w geście litości nad dwiema górskimi sierotami przyjechała po nas z koleżanką Hania. W zamian za to odwdzięczyliśmy się pizzą na rynku Nowej Rudy poleconą przez niejakiego Fila.
W sumie zrobiliśmy w ciągu kliku dni ok 185 km po górach. Z zapisek po powrocie do domu: „Stopy: L – poduszki pod małym palcem opuchnięte i stłuczone, bolesne odciski pod dużym paluchem, na poduszce, z boku dużego palucha i na piętach. R – z boku dużego palucha pęcherz, poduszki wymęczone i obolałe, pęcherz na pięcie. Lewa noga pogryziona przez jakieś latające świństwo.
Wojtek wrócił jeszcze w góry i doszedł do trójstyku polsko-słowacko-czeskiego. Przeszedł następne ok 200 km.