Niespecjalnie pamiętam kto pierwszy do mnie zadzwonił czy napisał w to nijakie sierpniowe południe zeszłego roku. Mówią - idź, dzieje się, tragedia, wszystko płynie, to koniec, gniew boży. Myślę sobie, dobrze nie jest, źle też nie jest bo to nie u mnie ale iść trzeba.
Poszedłem. Zobaczyłem. Zmokłem.

Co było później to już wszyscy najlepiej wiedzą... z telewizji.

Kiedy wróciłem do domu powiedziałem żonie że co jak co ale chleba i kart pamięci do aparatu w Bogatyni nie kupimy jeszcze długo. Chciałem rozwinąć wątek ale moje szczęście przerwało mi w pół zdania okrzykiem przerażenia. Myślę -  jest w szoku, takie rzeczy się dzieją że ma prawo. Okazało się że podczas mojej nieobecności Nasza Klasa zmieniała się w Naszą powódź. Tak dla jasności, to był mniej więcej czas kiedy ów dzielny, później odznaczony operator spychacza czy jak to się tam nazywa, walczył w okolicach Waryńskiego. Rzutcy bogatynianie zdążyli już wyjść, napstrykać zdjęć, wrócić do domu, wrzucić te reporterskie dzieła do sieci i pławić się w świadomości komentarzy.
Pomyślałem sobie wtedy że skoro tak jest kiedy się dzieje to co dopiero będzie się działo jak się skończy.

Powódź z sierpnia zeszłego roku to dla mnie kontrasty. Widziałem człowieka który stojąc po pas w wodzie starał się usunąć drzewo które zaległo na jego domu. Nie wiem czy był w szoku ale jego wysiłki były kompletnie bez sensu. Mimo to facet walczył. Kilka minut później rozmowa z kobietą, która prawie ze łzami w oczach utyskiwała na zabrany asfalt bo jak ona teraz samochodem dojedzie do sklepu.
Kontrast pomiędzy wyrazem oczu kobiety która snuła się po ruinach jakiegoś domu, wyraźnie zaoferowana obecnością stacji telewizyjnych a wyrazem oczu...  tej samej kobiety następnego dnia w knajpie z żołnierzami.

Przyznam się że z tamtego okresu zapamiętałem tak naprawdę dwie sceny. Pierwsza to kiedy siedząc przed telewizorem oglądałem wypowiedzi różnych dziwnych ludzi mówiących do mnie że miasta nie ma, że miasto jest zniszczone. Mówili do mnie że jest jak po przejściu frontu, że miasto odcięte od świata itd. Nie kwestionuję zniszczeń w okolicach koryta rzeki ale mieszkając 150 metrów dalej czułem się dziwnie słysząc że mieszkam w strefie działań wojennych.

Telefony. Dzwoni do mnie rodzina z drugiego krańca polski i łamiącym się głosem pyta mnie czy żyjemy, czy mamy gdzie spać i co jeść. Co mam im cholera powiedzieć? Że jest ok, piwo jest w lodówce tylko muszę iść po węgiel na grila, a mi się nie chce, że dramat?

Kolejnym obrazem jaki utkwił mi w pamięci to kiedy w niedzielę wypuściłem się na miasto i w okolicach straży pożarnej mijałem dziewczynki zajadające się watą cukrową lawirujące między zaparkowanymi wozami bojowymi straży. To tyle. Nic więcej.


Polska ułańska fantazja. Pamiętam jakiegoś ogorzałego mężczyznę pod sklepem który  rozemocjonowany opowiadał o zniszczeniu owej mitycznej czeskiej tamy, o drugiej fali. Pomyślałem wtedy, że właśnie tak muszą wyglądać obrońcy barykad na chwilę przed przypuszczeniem ostatecznego ataku.

“Nie wiem czy jest sens ale jest mus” mógłby powiedzieć kolejny pijany przewodzący grupce wyraźnie umawiających się na nocne czuwanie nad majątkiem który w ciągu ostatniego miesiąca i tak pewnie zastawili w lombardzie.

Czego nauczyłem się w sierpniu minionego roku? Parafrazując Mira Drzewieckiego - że Bogatynia to dzikie miasto. Nauczyłem się, żeby nie łudzić się co do sprawnego aparatu administracji, rzetelnych mediów, empatii czy solidarności. Niby oczywiste a jednak człowiek przy okazji takich wydarzeń dziwi się sam sobie jak bardzo może być naiwny.

Mam serdecznie dosyć powodzi i z całym szacunkiem - powodzian. Nie zamierzam ukrywać swojej frustracji i rozdrażnienia. Jest mi autentycznie mdło kiedy przysłuchuję się rozmowom poszkodowanych, w których to jeden mówi coś o 450 tys. drugi o jedynych 270 i że czuje się okradziony. Nie mogę sobie tego poukładać w cokolwiek sensownego. To wszystko czego byłem świadkiem w sierpniu i jak się to przełożyło na to, co dziś. Przekraczamy jakąś granicę absurdu.

Kiedy spotykam się teraz z ludźmi z innych rejonów kraju towarzyszy mi idiotyczne uczucie wstydu, poczucia winy, wyrzutów sumienia. Sam nie wiem jak je określić. Nie wiem co mam im odpowiadać kiedy mówią że widzieli w telewizji co przeżyliśmy. Że wpłacili ileś tam, że wysłali ileś tam sms-ów. Nie wiem czy mam im opowiadać o dystrybucji darów, o handlu, o makaronie, o mieszkaniach. Nie wiem.


Podziel się ze znajomymi!

W celu zapewnienia jak najlepszych usług online, ta strona korzysta z plików cookies.

Jeśli korzystasz z naszej strony internetowej, wyrażasz zgodę na używanie naszych plików cookies.