"Świat jest otwartą księgą, ale jeśli nie podróżujesz to czytasz cały czas tylko jedną stronę" - napis na ścianie dworca autobusowego w Sarajewie. Nadszedł długo oczekiwany urlop. Plecak spakowany do granic możliwości. Drobne prezenty upchnięte bezpiecznie (to mój czwarty wyjazd na Bałkany). A więc w drogę...

Sarajewo, fot. S

Rano z Porajowa jadę autobusem pracowniczym do Liberca i na stacji kolejowej jestem o 6.30. Pół godziny później pociąg do Pardubic, a tam w stolicy czeskich pierników dwugodzinne oczekiwanie na kolej na Słowację. Na dworcu głównym w Bratysławie czeka na mnie pierwszy kumpel. "T" - fanatyczny kibic Slovanu Bratysława. Po kilku minutach jesteśmy w hostelu, a po następnym kwadransie jestem gotów na zwiedzanie. "T" prowadzi mnie m.in. na wzgórze, na którym upamiętnione są ofiary II wojny światowej. Zaliczam również parlament, zamek oraz oczywiście Stare Miasto. Po drodze zachodzimy na kufel piwa (słońce daję się we znaki) w jakiejś knajpeczce, gdzie barmanka okazuję się studiowała kiedyś w Warszawie i bardzo dobrze mówi w naszym języku. Wieczór kończymy w ulubionym barze "T", gdzie naturalnie dominują tematy futbolowe. "T" pokazuję mi także jeden fast food  gdzie za 3 euro podają największego (chyba) schabowego na świecie. Naprawdę nie łatwo było go pokonać... W hostelu oprócz mnie także para Rosjan,Duńczycy i Anglicy. Wszyscy sympatyczni. Rano wyruszam na indywidualne zwiedzanie ("T" jest w pracy). Odwiedzam stadion Slovanu Bratysława oraz nowo budowany stadion narodowy. Kolejny krok to piwo... W stolicy Słowacji działa 15 browarów i mini-browarów. Odnajduję 5 z nich próbując po małym piwku. Cztery browary rewelacyjne, jeden nie warty uwagi. Krótko mówiąc trwa tam właśnie piwna rewolucja i wychodzi im to naprawdę dobrze. Późnym popołudniem w znanym mi już barze ponownie spotykam się z "T" i jego kumplami. Do późnych godzin nocnych włóczymy się po mieście czyli "Bratislava by night ". Kolejny poranek i nowy cel: Budapeszt.

Bratysława

Bilet kolejowy mam kupiony za 9 euro. Węgry witają mnie deszczową pogodą i jest to tylko jak się okażę jedyny raz podczas mojej podróży. Na szczęście w miarę szybko się wypogadza. Przed dworcem głównym w Budapeszcie wystawa uliczna poświęcona wydarzeniom w 1968 r. w ówczesnej Czechosłowacji. Ja swoje kroki kieruję na znany mi z zeszłorocznego urlopu malutki camping dla motocyklistów i rowerzystów. W tym roku nie jestem na dwóch kółkach, ale nie ma problemu żebym rozbił swój namiot. Po kilkunastu minutach na motorze ze swoją żoną przyjeżdża Aleksij z Kijowa. Oprócz nas stoją jeszcze dwa namioty ale właścicieli nie ma. Razem czekamy pod zadaszeniem, aż przestanie padać i naturalną siłą rzeczy się poznajemy. Okazuje się, że w planach mają jeszcze zwiedzenie Zakopanego, a potem powrót do siebie. W końcu deszcz odchodzi na dobre i po postawieniu mojego lokum ruszam w miasto. Budapeszt swoją architekturą zachwyca za każdym razem. Zamek nad Dunajem mam już zwiedzony, teraz koncentruję się bardziej na tym co po drugiej stronie rzeki. Do miejsc obejrzanych dorzucam m.in. parlament (widok powala) i siedzibę premiera Orbana. Nie zapominam i o miejscu gdzie kręcono sceny do filmu "CK Dezerterzy". Na camp wracam wieczorem i jak na razie jestem jedynym Polakiem, ale zmienia się to następnego dnia. Na motorach ze swojej bałkańskiej podróży wraca małżeństwo z Rzeszowa (do dziś utrzymujemy kontakt) oraz para autostopowiczów z Gdańska w drodze do Turcji. Ja drugiego dnia zaliczam m.in. stadiony Ferencvarosu i Honvedu nie zapominając oczywiście o skosztowaniu lokalnego piwa. I tu niestety bratankowie się nie popisali. Piwo mają bardzo, bardzo przeciętne za to legendarny węgierski gulasz - mniam, mniam, pychota. Następny dzień i rano szybciutko idę na dworzec Keleti (główny) i wsiadam do pociągu jadącego do Belgradu (bilet kupiłem za 15 euro).

Budapeszt

Niestety mój transport to stary model z lat 80 wlekący się niemiłosiernie obsługiwany przez serbskiego przewoźnika. Kontrola graniczna Węgry-Serbia to ok. 30 minut, na której podróż kończy pięciu młodych Niemców. "Einsteiny" nie wiedziały, że Serbia nie jest w UE i na dowód nie przejadą... Nie zazdroszczę położenia, w którym się znaleźli. W Serbii, w Nowym Sadzie do pociągu wsiada masakryczna ilość ludzi, a za nimi... patrole ichniejszej policji, która wyrywkowo sprawdza dokumenty. Trafia i na mnie. Policjant coś do mnie mówi, podaję mu paszport i słyszę pytanie: "Znasz serbski? " - "Nie" - odpowiadam i na tym kończy się kontrola. Podróż do Belgradu zajmuję lekko ponad 9 godzin. A w stolicy jest dworzec główny i centralny. Łatwo się pomylić. Z głównego blisko do centrum. Z centralnego - bliziutko na stadion Crveny Zvezdy i Partizana Belgrad (leża blisko siebie, nie wiem nawet czy będzie to odległość rzędu 1 km). Potem chodzę sobie po mieście, ale w końcu zmęczenie daję znać o sobie i dogaduję się z taksówkarzem (fan Crveny) i za 5 euro wiezie mnie do mojego hostelu (koszt 7 euro /doba). W "moim" pokoju głównie Niemcy. Wieczorem wychodzę jeszcze na miasto coś zjeść. A było to tradycyjne serbskie jedzenie zwane "gurmanska pljeskavica". Ostre i bardzo smaczne. Podoba mi się też, że w budkach z hamburgerami i hot dogami można sobie zamówić także... naleśniki. I mnóstwo nadzienia do wyboru. Już o 6 rano następnego dnia wyruszam na dalsze zwiedzanie. Czyli przede wszystkim zamek nad Dunajem i Stare Miasto. Z każdej stolicy wysyłałem znajomym pocztówki, ale w Belgradzie się zdziwiłem... Widokówki zakupione, ale babka w budce z pamiątkami mówi, że za granicę wysłać je mogę tylko na poczcie. Znajduję ją, a tam facet prosi mnie mnie o paszport. Wpisuję moje dane do jakiejś księgi i w końcu uroczyście sam przykleja znaczki. W Serbii teoretycznie każdy przebywający ponad 24 h powinien złożyć odpowiedni formularz na komisariacie, ale tym sobie nie zawracam głowy. Ot takie prawo... Przychodzi czas na śniadanko. Koszt na Starym Mieście w eleganckiej restauracji to ok. 2.50 euro. Ceny w Serbii bardzo mi się podobają. Chodzę sobie po mieście i mam wrażenie, że gospodarczo stoją w miejscu. Nie idą do przodu. Podobne odczucie miał mój kumpel z Niemiec, który był w Serbii miesiąc po mnie. Zauważam nawet cztery "nasze" maluchy na serbskich numerach rejestracyjnych. Serbowie zakochani są w Putinie. Pamiątki z nim można kupić praktycznie co krok i kilku mówiło mi, że gdyby na miejscu Jelcyna był Władimir to Jugosławia nigdy by się nie rozpadła...

Manijaci 1987 w akcji:

W końcu czas na przyjemniejsze rzeczy. Udaję się do pubu "Prohibicja", gdzie sprzedają piwa z małych belgradzkich browarów - wierzcie mi rewelacja! Spotykam się z kolejnym znajomym - "B". Przy piwku można się dowiedzieć "Co tam w Serbii słychać?". "B" wzywają rodzinne obowiązki, a ja postanawiam udać się do fryzjera, bo coś za szybko mi te włosy urosły podczas podróży. Trafiam do zakładu, gdzie od progu na pełny regulator leci ostra death metalowa muzyka, przeplatana klasykami jak AC/DC czy Motorhead! Szczęka mi opada do podłogi, ale tam nikogo to nie dziwi. Pięć stanowisk na których pracują fryzjerzy (trzech wytatuowanych od stóp po szyję). Przede mną 6 osób (i wcale nie są to fani metalu). Po kilku minutach 5 osób już za mną, następnych. Ruch w interesie niesamowity! Ale po kilku minutach obserwacji wiem czemu tak chętnie przychodzą. Goście naprawdę przykładają się do pracy i spełniają każdą zachciankę na głowie. A po wykonanej pracy fryzjer może od razu zaprosić następnego klienta albo... zagrać sobie w piłkarzyki, żeby się zresetować. Ja czekałem prawie godzinę (!) na swoją kolej i naprawdę nikt nie narzekał na ten sposób obsługi! Idę do hostelu, a tam coś nie tak... Nie mogę otworzyć kluczem drzwi wejściowych, z drugiej strony ktoś włożył swój. Zdziwiony dzwonię, pukam i w końcu otwiera je zdziwiona sprzątaczka i mówi że zamknięte. Więc jej tłumaczę, że jak może być zamknięte jak mam tam w skrzynce plecak i opłacony pobyt za jeszcze jedną noc. Dzwoni do kogoś i za 5 minut przybiega (dosłownie) dziewczyna, która była recepcjonistką minionego dnia i bardzo przeprasza. Okazuje się, że pół godziny po moim porannym wyjściu do hostelu przyjechała policja. Aresztowali jakiegoś typa, skontrolowali resztę gości i kazali się wszystkim wynosić w 10 minut... Dziewczyna oddaję mi pieniądze z nawiązką sto razy przepraszając, daje namiary na inne hostele w okolicy i zaprasza za rok. No raczej z tego hostelu już nie skorzystam w przyszłości... Hosteli w Belgradzie od groma, ale nie chcę mi specjalnie szukać czegoś nowego. Kieruję się na dworzec autobusowy i kupuję bilet na nocną jazdę do Sarajewa.

Belgrad

Powiadamiam moich przyjaciół w Bośni, że będę dzień wcześniej od zakładanego planu. Odpisują mi, że nie ma problemu i żebym nie rezerwował żadnego hostelu bo mają dla mnie eleganckie spanie załatwione. A na dworcach autobusowych mają na Bałkanach inny styl pracy. Dla nas dziwny... Bilet oczywiście kupuję się w kasie, ale żeby pójść na plac autobusowy przechodzi się przez bramkę gdzie stoi jakiś kierownik dworca i sprawdza czy są bilety. Jak się zgadza to do drugiej strefy. Teren cały ogrodzony i autobus żeby wyjechał musi poczekać, aż mu otworzą szlaban. Czekanie w strefie 2 i umilam sobie pogawędką z gościem z Kosowa, który jechał do domu z pracy w Niemczech. W końcu jadę dalej. W autobusie można spokojnie zasnąć, ludzi niewielu. Przerwa w śnie następuję na granicy (serbska kontrola szybka i sprawna, bośniacka arogancka). Po ok. 7 godzinach jazdy jestem na rogatkach Sarajewa (tylko tam dojeżdża serbski przewoźnik). Na malutkim dworcu piję poranną kawę i po ok. 20 minutach przychodzą po mnie moi starzy kumple D i J. Obaj należą do ekipy "Manijaci 1987"- najbardziej szalonej ekipy wspierającej piłkarski klub Żeljeznićar Sarajewo.Tutaj spędzę łącznie 3 dni. Wspomnienia z Bośni warte wg mnie opowiedzenia: Stadion Zeljeznićaru czyli "Grbavica" zaliczony od A do Z. Na zewnątrz i wewnątrz. Pamiątki klubowe również do dziś cieszą moje oko. W dniu mojego przyjazdu w Bośni dzień pamięci ofiar masakry w Srebrenicy. Całe miasto wyciszone. We wszystkich restauracjach i pubach wyłączona muzyka i radia. Na ulicach wielu ludzi ma wpiętą charakterystyczną kokardę na dowód pamięci. W tym samym dniu w Polsce wypada rocznica rzezi na Wołyniu. Na bardzo wierzących moich znajomych w Sarajewie robi to wrażenie. Ta sama data, inny rok. Niektórzy obiecują pomodlić się w meczecie za polskie ofiary. Islam jest religią dominująca w Bośni i wpływającą na wszystkie obszary życia. Są jeszcze prawosławni Serbowie i katoliccy Chorwaci. Tygiel narodowościowy i religijny. Moi kumple pomimo tego, że niektórzy są głęboko wierzący, nie mają w sobie nienawiści do innych religii. Wprost przeciwnie. W Sarajewie prowadzą mnie m.in. pod kościół katolicki, gdzie na placu przed nim jest... pomnik Jana Pawła II postawiony na pamiątkę jego wizyty w Sarajewie w 1997 r. Tego się nie spodziewałem. Komunikują mi, że jeśli chcę się pomodlić to oni na mnie cierpliwie poczekają. Wieczorami przy raki i piwie dyskutujemy na tematy polityczno - religijne i pytam jak to jest, że Bośnia nie przyjmuję tzw. uchodźców, przecież to ich bracia w wierze. Odpowiedzi nie zachwycą bezkrytycznych miłośników multi-kulti... Otóż są absolutnie przeciwni przyjmowaniu ich. Jak mi mówili ci ludzie niosą za sobą radykalny islam, z którym oni nie chcą mieć nic wspólnego i że ci ludzie przynoszą wstyd ich religii, która przede wszystkim każe szanować innowierców. Nie wyobrażają sobie żeby ich matki czy partnerki chodziły okute szatami, żeby tylko oczy było widać. A takich kobiet nie trudno spotkać na ulicach miasta. Jak mówili w Sarajewie jest z tym jeszcze ok. Mieszane małżeństwa nikogo nie dziwią. Gorzej wygląda to na prowincji. gdzie imamowie wciskają prostym ludziom ciemnotę. Porównywaliśmy kazania nawiedzonych imamów z naszym "słynnym" ks. Natankiem. Ten sam bełkot, tylko w imieniu innego Boga. Aha, kobiety w czadorach nazywają pingwinami. Tak to wygląda z ich strony. W Sarajewie zwiedzamy wspólnie także ruiny zamku na jednej górze, z którego rozpościera się panorama na miasto i okolice. Moi przewodnicy znają tam tajemne przejście w tych ruinach, które normalna wycieczka nigdy nie zobaczy. Wychodzimy na parapet (szerokość ok.1,5 m) i tam dopiero są widoki... Kto ma jednak lęk wysokości to nie polecam, ale dużo straci. Sarajewo to też oczywiście miasto znane z zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę Zofię, czym w konsekwencji skończyło się wybuchem I wojny światowej. Dziś w miejscu zamachu jest muzeum oraz replika auta (do wynajęcia z pilotem), którym poruszał się arcyksiążę. Kuchnie bośniacką też polecam z całego serca. Nie jadłem niczego co by mi nie smakowało. Desery - również delicje.Tutaj mogę polecić łakocie o nazwie "Tufahija ". Jest to jabłko podawane na ciepło z bitą śmietaną, z bardzo słodkim musem w środku. Jadłem to w znanej sarajewskiej restauracji "Kolobara" znajdująca się na Starym Mieście. Z zewnątrz wygląd nie za specjalny, ale wewnątrz przechodzi się do ogrodu i w środku miasta można w spokoju zjeść. Właścicielem jest ortodoksyjny muzułmanin i dlatego nie podają tam piwa i innych alkoholi. Na początku małe zdziwienie, ale potem to doceniłem. Naprawdę można tam odsapnąć od zgiełku miasta i nikt podpity nie podnosi głosu, ani nie szuka innych wrażeń. Cisza i spokój. Aha,najsłynniejsze (i smaczne) jedzenie. które można kupić prawie na każdym kroku to "ćevbadźica". Upieczone kiełbaski z cebulką podawane w chlebku. Tanio i dobrze Odwiedzamy browar "Sarajevsko". Piwo przeciętne za to lokal dla klientów najładniejszy jaki do tej pory widziałem. W stylu lat 20 i 30. Rewelacja. W browarze tym podczas naszego pobytu przy stoliku obok dosiada się małżeństwo. Słyszę nasz język. Po kilku minutach odzywam się do nich, a oni mało nie dostają zawału z wrażenia. Myśleli, że obok nich siedzą tylko Bośniacy. Przyjechali ze znajomymi z Warszawy i są zachwyceni Sarajewem i Bośnią. Robią sobie nawet z nami fotkę na pamiątkę, a jeden z kumpli cierpliwie pokazuję im na mapie co powinni obowiązkowo zobaczyć w stolicy. Moi gospodarze pokazują mi także dzielnicę gdzie toczyły się najcięższe walki. Bloki niestety i do dziś nie zostały odremontowane. Odwiedzam tzw. "Aleję Snajperów". Ślady po jednej z ofiar do dziś zaznaczone na chodniku. Obok pomnik z imionami i nazwiskami dzieci, które zginęły w bezsensownej wojnie... A pierwszymi ofiarami tej tragedii były dwie koleżanki. Muzułmanka i katoliczka. Dziś jeden z mostów w Sarajewie nosi ich imię. W dniu mojego wyjazdu w Bośni wybucha skandal, bo kazało się że jedna z paramilitarnych grup Serbów Bośniackich była na szkoleniu wojskowym w Rosji. Także Putin destabilizuję sytuację i na Bałkanach... A polityka krajowa i zagraniczna Bośni to skomplikowana rzecz. Jest trzech prezydentów. Zmieniają się jak pamięć mnie nie myli co 8 miesięcy. Każdy ciągnie w swoją grupę etniczną. Trudno o kompromis. Po trzech intensywnych dniach (tak, tak, "Sarajevo by night " też było haha) ruszam dalej. I znowu nocny autobus .Teraz do Chorwacji, a ściśle mówiąc: Zagrzeb.

Sarajewo

Linia kolejowa Belgrad - Sarajewo i Sarajewo - Zagrzeb niestety nie istnieje od lat i chyba długo się to nie zmieni. Na granicy ponownie aroganccy strażnicy bośniaccy, ale po ich kontroli od razu kieruję się do budki oznaczonej tekstem "Tylko dla obywateli EU". Chorwat sprawdza mój dokument może z 10 sekund i czekam kilka dobrych minut na resztę. Czyli nie taka zła ta Unia, ha ha. Do Zagrzebia dojeżdżamy rano, pogoda dobra. Planując logistycznie mój wyjazd nie przypuszczałem, że Chorwacja dojdzie do finału mistrzostw świata w piłce nożnej. Jestem dzień przed meczem i widać i czuć atmosferę święta i czuć atmosferę święta narodowego. A Zagrzeb jest zaskakująco pięknym miastem. Naprawdę jest co pozwiedzać! Wielkie wrażenie robi neogotycka Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Cudo budowlane. Fajny rynek w centrum, gdzie wszyscy oglądaliśmy mecz dzień następny. Jest nawet muzeum nieudanych związków. Tak, tak muzeum nieudanych romansów, ale tego w środku nie zwiedzałem. Ja "tradycyjnie" oglądam miejscowy stadion. Tym razem padło na Dinamo Zagrzeb. Obiekt w porządku za to fan shop mają lipny. Mój hostel to była szkoła, 5 minut od centrum. Pokoje 8 osobowe, ale dużo miejsca. W pokoju tylko jeden nauczyciel z Anglii w drodze do Albanii. Pijemy po piwku i dzielimy się wrażeniami. Później dociera jeszcze grupa Włochów. W dzień finału zaliczam najpierw market i śniadanie konsumuje na ulicy (tu już nie ma tak fajnych cen jak w Serbii i Bośni). Kieruję się na plac. Do finału jeszcze kilkanaście godzin ale gorączka rośnie. Cały naród zjednoczony żyję tylko finałem. Wszyscy w barwach narodowych. A to babcia o kulach ma na sobie szalik, a to facet bez nogi w koszulce reprezentacji. Na placu jest wielki telebim i razem ze 100 tys, innych ludzi oglądam mecz. Chorwaci reagują żywiołowo na to co się dzieję na boisku, a hymn odśpiewany przez taką masę ludzi też wgniata w asfalt. Trwa fiesta. Ludzie śpiewają, bawią się. Palone są niebotyczne ilości rac. A policja? Nic nie robi (kompletnie nic). Nie widziałem ani jednej interwencji, ani też tego żeby ktoś zachowywał się agresywnie. Niesamowita jedność. Do karetek pochodzą tylko ludzie ze skręconymi kostkami i przynoszą tylko jednego gościa, który przesadził z alko i nie mógł już stać. Chorwaci niestety przegrywają. Na początku zawód, ale po chwili święto narodowe. Wicemistrzostwo świata to historyczny sukces. Jako, że ja byłem bez barw to wyróżniałem się z tłumu. Mnóstwo ludzi pytało skąd jestem. Po otrzymaniu odpowiedzi przybijali "piątki", pytali jak mi się podoba itp. Wraz ze spożytym alkoholem coraz bardziej wylewni co podobało mi się szczególnie jeśli chodzi o Chorwatki, haha. Pierwszy raz widziałem pijane ze szczęścia miasto i... zero rozrób!

Zagrzeb

O 4 rano obieram kurs na dworzec kolejowy po drodze mijając "zmęczonych" już kibiców i wymieniając dziesiątki pozdrowień. Tam wskakuję w pociąg i następny cel mojej podróży to Ljubljana - tolica Słowenii. Miasto zaskoczyło mnie swoją nowoczesnością i czystością oraz organizacją ruchu. Np. ścieżki rowerowe są wszędzie! Byłem wcześniej w Słowenii, ale nie w stolicy. Infrastrukturalnie przegonili już Polskie miasta dawno... Moje spanie tym razem znowu w hostelu, który powstał na bazie byłego więzienia Najnowocześniejszy w jakim spałem. Moja "cela" liczy sobie 12 łóżek, ale jest wygodnie i wszędzie systemy cyfrowe. Naturalnie zwiedzam sympatyczne Stare Miasto.W drapuję się na zamek żeby obejrzeć całą okolicę i łyknąć trochę historii. Symbolem miasta jest smok "Zmajćek", którego maskotkę można kupić wszędzie więc i ja robię to i ja. Na prezent akurat. Idę na dworzec kolejowy gdzie jestem umówiony z moim przyjaciółmi. Z nieodległej Słoweńskiej Goricy przyjeżdża T. wraz ze swoją dziewczyną K. i już wspólnie chodzimy po mieście. Idziemy m.in. do restauracji i mini browaru "Sokol" na Starym Mieście. gdzie ceny są dość przyzwoite. bo normalnie Ljubjlana jest cholernie drogim miastem. Piwko na poziomie, obiadek wyborny. Przy okazji mojego pobytu dostaję propozycję pracy jako spawacz za 1300 euro na rękę. Raczej nie tym razem, ale kto wie co przyniesie przyszłość... Ludzie w Słowenii zarabiają o wiele lepiej od nas. Średnie zarobki to 1 tys. euro na rękę. Jak mówili mi moi znajomi Słowenia zawsze dobrze stała i ludzie byli pracowici. Za czasów Jugosławii lwią cześć zysków zabierano do Belgradu. Po krótkiej wojnie serbsko- słoweńskiej, gdy kapitał został na miejscu błyskawicznie wspięli się na wysoki poziom rozwoju. W hostelu zasypiam jak niemowlę mimo, że w pokoju jest komplet ludzi. Następnego dnia odwiedzam stadion (tym razem jest to klub Olimpija Ljubjlana) i po południu jadę pociągiem do Mariboru.

Lublana

Tam przesiadka w autobus i jadę do Austrii. Tam ponownie pociąg i ok. godz 20 jestem w Graz. Tam już tylko hostel, a w pokoju m.in. podróżnik z Omanu oraz Norwegii (również z oboma utrzymuję do dziś kontakt). Okazuję się, że jutrzejszego poranka jedziemy tym samym pociągiem do Wiednia, więc trzymamy się już razem. Następnego dnia moi nowi znajomi wysiadają Wiedniu, żeby go pozwiedzać. Ja tam jestem tylko tranzytem, mój pociąg jedzie do Czech i po kilku godzinach jestem znowu na stacji w Pardubicach, a tam po 3 godzinach oczekiwania jadę do Liberca. Tam wpadam "na styk" bo o godz. 20, a trzy minuty później pociąg do Hradka nad Nisou .Zostaję mi już tylko pieszy spacer do Porajowa i w domu jestem dzień przed końcem urlopu. Koszt całego transportu podczas wakacji kosztował mnie dokładnie 149,80 euro, co myślę jest bardzo fajnym wynikiem! Oczywiście do tego doszły koszt spania i wyżywienia ale nie były to jakieś wielkie koszta. Polecam każdemu taki aktywny urlop. Ja już zaczynam układać plan na lato 2019...

Inne (rowerowe) podróże: 

Podziel się ze znajomymi!

W celu zapewnienia jak najlepszych usług online, ta strona korzysta z plików cookies.

Jeśli korzystasz z naszej strony internetowej, wyrażasz zgodę na używanie naszych plików cookies.