Nie wiem skąd to się wzięło. Nie wiem w sensie takim, że nie rozumiem jak i dlaczego łatwo się przyjmuje pewne obyczaje zesłane nam w pakiecie z osiągnięciami "zachodu", mające w ciągu dwóch - trzech sezonów ukonstytuować jako kolejna obowiązująca corocznie tradycja
Tradycje już będące naszymi trzymają się chwiejnie, na chudych nogach stoją i podpierają się laską. Zdaje się, że długo nie pociągną. Te nowe zaś, wylukrowane, mają pyski okrągłe z obfitości, krzywe nóżki i krótkie łapki, którymi to bez pardonu grzebią nam w kredensie zrzucając do szuflad jedne, stawiając w gablotkach drugie. Zwyczaje jakieś nowe. Jaskrawe.
I mimo że zapach mam w aucie nowy, wymieniany na ostatnim tankowaniu, łagodny i tonujący, to śmierdzi mi naraz zbutwiałymi dechami. Na te widoki nowe, na wystawy, zabawki ciuchy, słodycze i grupki przebierańców pokracznych przemierzające te miejsce w samym środku Europy, w ten dzień zwykły do niedawna, od niedawna niezwykłym mającym aspiracje się stać. Cuchnie mi mokrym kamieniem i pajęczynami, jakimś kwiatem mdłym. Jakby kolory miały zapachy, to mówię od razu - śmierdzi fioletowoszarym. Szarawym brązem. Seledynowobrązowym na beżu. Jakoś tak. Wrażenia mam wzrokowe takie, pobudzające wyobraźnię podlegającą pod czucie zapachów, patrzeć mogę przez szybę, przez wyświetlacz LEDowy albo światłoczułą matrycę, i już wywołuje u mnie te samo czucie. Tfu. Pajęczyna. Patrzę, widzę. Jadę i patrzę. Wiem. Coraz więcej tego. Coraz więcej ich...
- Cukierek albo psikus! - nawet nie zauważyłem który to wykrzyczał, chwil kilka po moim przybyciu i zapaleniu światła w kuchni i stołowym. Chwilę po tym, jak wbiłem nogi w klapeczki, momencik po tym jak nastawiłem wodę w czajniku, sekundkę po tym jak otworzyłem drzwi po trzech krótkich dzwonkach. W kapciach, klapkach tych domowych stoję i mrużę oczy. Oczy mrużę od żarówki nad wejściem, nie podejdę bliżej bo nie ubrany jestem i w kapciach tych co je wspomniałem wcześniej. Oczy mrużę na postaci przy furtce. Stoją w grupce. Dwie ofiary wypadku na torach, jak sądzę. Trup rozpadający się i pozszywany. Frankenstein. Jakiś jeden posiekany maczetą i dwóch Lecterów. Stoję i się gapię, gapię się niepotrzebnie. Nie wypatrzę więcej, niż już widziałem. Woda mi się gotuje w czajniku, myślę, stać tu też nie ma co, bom impregnowany na takie sytuacje. Zakończę to szybko, tę szopkę o nucie czarnego humoru. Króciutko, ciach zrobię. Ha!
- " Cukierek albo psikus!" - wrzasnął ten ze zmasakrowaną twarzą. Ja stoję już na pewniaka, zgrywam "myślę" z "powiem", celuję ripostą w tę kupkę nieregularną. Naciskam "wyślij" -
- " A w zęby chcecie zarobić ?" - pomknęło z prędkością dźwięku. Z prędkością światła wróciło lekkie zamieszanie. Z prędkością wzroku wymieniłem spojrzenie z pozszywanym. No!
Zamknąłem za sobą drzwi. Na dwa zamki, pomny wiszącego nade mną psikusa. Zalałem kubek wrzątkiem. Podsłuchałem zza firanki odgłosów ulicy. Spokój. Do rana spokój.
- "Cukierek albo psikus" - brzmiało mi niczym z dna studni, albo z głębi ciężkiego dzwonu bez serca. Rano zabrzmiało. Jak zorientowałem się. Ze padłem ofiarą czarnego dowcipu.
Zdemolowali mi altanę i powiesili psa...
Źródło: punktpotrojny.blogspot.com