Guślarz (569 m n.p.m.), jedna z dwóch gór mających u swego podnóża Bogatynię i okolice. Najwyższy punkt nad miastem, wulkaniczny stożek od południowej strony. Szczyt jego leży na terytorium Republiki Czeskiej, jakieś 70 metrów od granicy z Polską. Do niedawna jeszcze szczyt niedostępny był dla małego ruchu przygranicznego, dotrzeć można było po przekroczeniu granicy na jednym z przejść i dojście od strony czeskiego Vitkowa. Od roku 2007 można udać się na tę górę przekraczając granicę dowolnym miejscu.
O Guślarzu i jego walorach turystyczno – spacerowych mimo tych ułatwień nie wspominano praktycznie w ogóle. Może jedynie w okolicach kampanii wyborczych wypływały cyklicznie mniej lub bardziej niewiarygodne pomysły na wykorzystanie walorów części leżącej po naszej stronie. Z uwagi na egzotykę i duży stopień odrealniania tychże zamysłów, lądowały one w ognisku razem z wyborczymi plakatami i niedojedzoną kiełbachą. I tak do niedawna.
Mówić nagle zaczęto o konieczności „ożywienia” Guślarza, o odrodzeniu małej turystyki w jego rejonie – i oczywiście w myśl zasady „boso ale w ostrogach” - wypłynęły na międzynarodowe wody niesamowite wizje wyciągów, wież widokowych, stoków, orczyków, ratraków i obsługujących to wszystko domów gościnnych z łóżkiem i wyszynkiem. Niemało. (Martwi mnie jedynie to, czy wszystko się nie stosunkowo niewielkim zboczu pomieści...). Jednak w moim odczuciu taka lawina pomysłów z górnej półki to najlepszy sposób na przysypanie i zaduszenie w zarodku najszczerszych nawet chęci. Wszak mowa miała być o najprostszej formie turystyki – niedzielnym spacerze rodzinnym, ławeczce, daszku, zwykłej ścieżce. Miejscu na popołudnie.
Jako że lubię sam się przekonywać o rzeczywistej sytuacji postanowiłem się na Guślarza wybrać osobiście.
Więc: próżno szukać w mieście jakichkolwiek wskazań kierunków marszu. Nie ma. Na szczęście góra jest na tyle wysoka, że widoczna z każdego jego punktu. Czyli marsz na azymut, ewentualnie w kierunku Jasnej Góry, bo ten kierunek gdzieś w oznaczeniach widnieje. Wyprawa pieszo po drodze prowadzącej do JG raczej bezpieczna nie będzie – brak jakiegokolwiek pobocza, prędkość dozwolona na tej drodze (poza miastem, bez widocznych ograniczeń) to 90 km/h, trzeba mieć sporo odwagi by się z jadącymi autami mijać „na lusterko”. Lepiej więc samochodem – tu jednak wiedzieć trzeba,że nie ma żadnych wyznaczonych miejsc do parkowania, można jednak pogadać z mieszkańcami o możliwości zaparkowania, lub po prostu „na dziko” w okolicach pomnika z 1 Wojny Światowej. Na miejscu również brak jest choćby kawałka dykty z wyznaczonym kierunkiem marszu. Czyli przyjmujemy zasadę, że każda ścieżka wiodąca do góry zaprowadzi nas do celu.
Wybrałem pierwszą z prawej, czarne kamienie „kolejowe” wielkości pięści solidnie utwardziły leśny dukt, wędrówka po nich również wspaniale utwardza dyski międzykręgowe – ale nie narzekamy, ważne że nie po błocie :)
Idąc wzdłuż drogi mam wrażenie na granicy pewności, iż nie jest to nowa trasa – pozostałości ławek mówią o turystycznej przeszłości tejże, przedwojenne betonowe konstrukcje z pozostałościami siedzisk aż proszą się o powtórne zamontowanie siedzisk. Ale jak widać nikogo to jak do tej pory i później pewnie też nie obchodzi. Niech leży i wspomina jak kiedyś normalnie było. Trzeba iść dalej – do góry. Aż do granicy i później w lewo. I prosto, aż do lasu idąc pasem granicznym mając Polskę po lewej stronie. Tam pierwszą scieżką znów do góry – prawo skos i prosto. Po przejściu ok 50 metrów osiągamy szczyt. Urocze miejsce. Jest tablica informacyjna, triangulant geodezyjny z czasów Cesarstwa i ruiny, właściwie ruiny ruin gospody działającej tu aż do lat 40-tych XX wieku. Los jej i reszty infrastruktury opisany został w artykule p. Marii A. Marciniak (www.goryizerskie.pl: Guślarz (569 m n.p.m.)). Pośród zeschłych liści natknąć się jeszcze można na pozostałości zastawy stołowej z tamtych czasów. Łezka w oku. Było.
Oprócz tego skałka od strony południowo – wschodniej, niezwykle klimatyczna, pierwsze moje skojarzenie – jakby na tę górę wychodził Zaratustra, to pewnie od tej skałki rozpoczynało by się jego znijście. Tak mi się wydaje. Bo siedzi się i rozmyśla pierwszorzędnie. Mieszkał tam podobno niejaki Köhler, lalkarz samotnik zamieszkujący te miejsce od 1850 roku w szałasie obok skały. Magiczne. I widok piękny.
Skoro wyszedłem na górę od strony Polski, to teraz zejdę od strony Czech. Trudno nie jest, wystarczy trzymać się zielonego szlaku. W dół. Schodzę do Vitkova, tam ku mojemu zdziwieniu (tak, wiem, jestem dziki) obok słupka z oznaczeniami dostępnych szlaków stoi najprawdziwsza zadaszona ławka. Ze stolikiem! Tak myślę – dopóki takie rzeczy będą mnie zaskakiwać, doputy nasza mentalność będzie miała przed sobą długą drogę do rozwoju, do poziomu „normalne”...
Tak więc: byłem, widziałem. Powrót – odwrotnie, ale już bez wejścia na górę, obejście lewą stroną, kurs na azymut (kominy) i w dół, do wsi.
Jakie mam wrażenia? Po lekturze artykułów dotyczących Guślarza, po serii pomysłów jakie wystrzeliły z głów z okazji nie wiem jakiej, po obejrzeniu z bliska na własne oczy sytuacji na miejscu... Piękne miejsce, blisko. Poza tym brak jakichkolwiek wskazówek co do dojścia na miejsce, o ławkach czy choćby miniparkingu nie wspomnę. Deski do ławek przykręcić, jakąś tablicę, miejsce na samochód, ścieżkę grysikiem wysypać. I może zacznie to działać. Ale pomysły rodem z górskich kurortów są niepoważne. Przyziemne, przyziemne sprawy na początek – żeby pokazać, że coś się chce. Bo tego nie widać.
Przy tworzeniu tego wpisu korzystałem z artykułu p. Marii Marciniak: www.goryizerskie.pl: Guślarz (569 m n.p.m.)
Pitfall
punktpotrojny.blogspot.com
Podobne artykuły: